środa, listopada 26

Nocna lampka,kartka,brzmienie bitu...

    Muzyka lekiem na wszystko. Powiedz mi czego słuchasz, a powiem Ci kim jesteś. Inaczej stać się nie mogło, druga w nocy. Nic ponad dawkę ulubionych kawałków. Jeżeli dobrze je dobierasz, pobudzają, motywują, po prostu każą wstać i tańczyć, nie masz potrzeby ciągłego przełączania.


   Reggae, dusza, serce i umysł w jednym. Music for drug addicted?Tak zapewne twierdzi większość tych, którzy nigdy nie mieli z nią bliższego kontaktu. Mnie potrafi podnieść z każdego dołka, odciągnąć od zmartwień, pozwala na chwilę zapomnieć o problemach, a także zmotywować do ich rozwiązania, jeśli nie ma rozwiązania, to nie ma problemu. Dzięki niej rano czuję, że mogę wszystko, mam do zdobycia cały świat. Drug for music addicted. To dopiero początek.

niedziela, listopada 23

Look at my behaviour.

 DO POPRAWY POD ŻADNYM POZOREM NIE CZYTAĆ!

" To zdarzyło się wczoraj"… Czyli jakby nie patrzeć, zupełnie ostatnio. Siedzę sobie teraz sam, w wygodnym fotelu, z wyciągnietymi na stół nogami i kodem ekspresji w postaci wypustek pod palcami. Obok mnie, na stole, stoi tylko filiżanka świeżo zaparzonej herbaty. Zewsząd otacza mnie absolutna cisza. W moją stronę suną już, niedgadnione niczym klucz, myśli, te co zwykle w składają się w nadzwyczaj niepoprawny sposób . By w tym momencie lepiej skupić swoją uwagę, beznamiętnie patrzę w ekran odblokowanego telefonu i  nie-wiem-który-raz-dzisiaj sprawdzam godzinę. Lekko po 2. Coś powoli zaczyna się rozjaśniać. 


Przenikam przez twardą skorupę, skarbnicę pewnej wiedzy i zaklinam ją do postaci pamięci krótkotrwałej. Niestety wciąż widzę tylko tą samą zwyczajność, która zawładnęła moim życiem nad ranem zeszłej nocy. Eh... przed moje oczy wciąż powraca ta sama pora, ze swoim melancholijnym nastawieniem i przemokniętymi liściami. Powrót na stare śmieci. Nic szczególnego, wszystko w swojej istocie jest już chyba jak najbardziej odgadnione. W obliczu Boga i historii, nie ma się nawet nad czym specjalnie pochylić... Co ja teraz zrobię, w jaki sposób opiszę cokolwiek posiadając za towarzyszkę życia jedynie pustą głowę?!? -Ach tak! czyżby?- Dobrze więc, powiedz mi o Pani, jaki sposób w dzisiejszych czasach zaintrygować czytelnika, w jaki sposób sprowkować go do zanurzenia się w głąb pewnych wspomnień, delikatnie pulsujących  i odbijających się w moich oczach migotliwą srebrną poświatą. Hm.. przecież nigdy nie interesowało mnie trafienie w max target czytających, nie wiem właściwie co Cię tym razem podkusiło Patryk. Ale czekaj już chyba mam temat... poświęć mi jeszcze tą małą chwilkę! Choć właściwie, to patrząc na powyższy wstęp postanawiam, że powinienen starać się pisać swoje teksty mniej chaotycznie. Tak żeby komuś zachciało się w to w ogóle czytać, a nie po tekstach mojego kolegi padł znowu komentarz "o nie znowu Hilla" i szybki scroll.. Może niektórzy lubią podchodzić nieszablonowo do swojej pracy ,co?. Zaczął chaotycznie więc skończy dopierdalającym morałem.. Będzie idealnie! Przecież ten wstęp ma się o kant doupy wobec całej reszty.Co Ty co właściwie robisz? Jeśli to komuś przeszkadza, zawsze może wyobrazić sobie że ten tyłeczek właśnie kręci shake w jego stronę.I po problemie.

. . . 

Ej, własnie przechodziłem do meriutum!!!

 Cała akcja zdarzeń zawęża się do kilku przecznic mego miasta, pomiędzy pobliską stacją kolejki miejskiej, która ostatnimi czasy coraz częściej staje się bramą na świat, a moim ukochanym szarym blokiem, który wpina w pobliskie niebo niczym pendrive w gniazdo mojego Sony Vaio...I żeby być równie precyzyjnym, co dokładnym -  właśnie wtedy wracałem z naprawdę wyjątkowego miejsca!



   Celem mojej podróży tym razem stał gabinet lekarski znanego gdyńskiego laryngologa. Nie, wcale się nie przesłyszeliście. Wybitny specjalista w swojej dziedzinie, wcielenie starożytnego Hipokratesa z domieszką szaleństwa i odrobiną powagi. Gość, który w życiu robi to, co kocha i przy tym kosi hajs gruby jak Wojciech Mann. To ten typ człowieka sukcesu, u którego w prywatnej poczekalni trzy razy więcej czasu spędzisz, przewracając kolorowe gazetki bądź gapiąc się w telewizor, niż on sam spędzi na patrzeniu w Ciebie. A wystarczy mu zaledwie moment, by z Twoich oczu dowiedzieć się wszystkiego. Dosłownie. W tym samym czasie zabraknie Ci kszty wewnętrznej odwagi, by móc ze swoją codzienną butą i beztroską pewnością siebie spojrzeć mu prosto w oczy. Zaczniesz się pewnie przy możliwe najprostszej składni jąkać, o ile w ogóle zdołasz wydusić z siebie choćby słowo. Niemalże słyszysz już w swojej głowie cichy i piskliwy głos, który powtarza Ci, że to wszystko na nic bo i tak nie jest Ci  dane  dostrzec cokolwiek…W takich momentach jak ten czujesz się dwadzieścia centymetrów niższy niż zwykle rano w lustrze. I choćby nawet udało Ci się przeniknąć przez  przekrwione od niedoboru snu i przeżarte nadmiarem kofeiny źrenice, które pod wpływem Bóg-wie-czego ewoluowały w dwa wielkie czarne pięciozłotówki, to tajemnica jak gdyby nigdy nic uparcie nadal nie będzie chciała zrzucić z siebie aksamitnego rąbka woalu...





    Może tak jest nawet fajniej. Efekt picia zbyt dużej ilości kawy, mordercza dawka ma się rozumieć, tak? Niech będzie. Kolejne pół spojrzenia spod rondelka markowych okularów z najwyższej półki i jakże precyzyjnie banalna diagnoza: zapalenie ucha, niedrożność zatok, podrażnienie gardła. Odpowiednia magiczna mikstura i to ten lek na całe zło. Powinienem się cieszyć, prawda? Cisza trwa jednak nadal…  Bo tak oto w ten oto sposób cały mój misterny plan legł w gruzach… Cicha nadzieja że to jednak nic takiego takiego ostatecznie umarła jako ostatnia. To jest chyba własnie ten wyjątkowy moment podczas którego nawet świerszcze wyczuwają powagę sytuacji…Cisza po burzy która niczym trąba jerychońska zburzyła cały mój światopogląd na nadchodzący tydzień. Dzięki, nieubrana czapka! Powoli zaczynam czytać z podanej mi pod nos recepty niczym z fusów. Widzę na niej mnóstwo wyrazów w niezrozumiałej dla mnie polszczyźnie, w których to wyrazach zapisana została moja jakże niedaleka przyszłość… Jak zwykle w takie sytuacjach wyobrażam sobie mój plan zajęć na następny tydzień. Dni, w trakcie których osiągnę szczyt odrzucenia ze społecznego krwioobiegu. Od-emisjowania Ehh. Czuję się jak jakiś stary banknot z Kazikiem, schowany na czarną godzinę przez emerytkę dewotkę w najdalsze i najciemniejsze miejsce, jakie można sobie przy zdrowych zmysłach wyobrazić… niezgłębione przez żaden tampon higieniczny….brr …



   A no i z oczywistych przyczyn w najbliższy weekend jak zwykle co nie co mnie ominie… Hm. Jakby się zastanowić, zwykle jest to mniej setka „arcyciekawych spotkań” na które nie zostałem zaproszony. Ale że mialem pisać o chorobie, to w obecnym stanie do listy dojdą także te,  na których  przypadkiem ktoś o mnie pomyślał, ale i tak nie będę mógł się na nich pokazać. Ale ze mnie buc. Jaka szkoda... God damn… Zwykle rozbraja mnie zazdroszczenie komuś. Ale dzisiaj jako że jest to najdłuzszy post na blogu to mogę pozwolić sobie i na moment rozpasania, bo w sumie komu się będzie chciało tyle czytać? Zachowam się podobnie do tej bandy gamoni, a w sobotę wieczorem może przypadkiem looknę sobie zdjęcia prosto z imprezy wrzucone z rączki na fejsbuka, może w nowej roli poczuję się choć odrobinę bardziej spełniony… chociaż ociupinkę? Dobra starczy, w tym momencie ocenzuruję swój własny tekst, by nie zaczął przypominać narzekania typowego zakompleksionego gimbusa. Jestem już w liceum! Jestem na tyle duży, że ograniczę całe swoje memorandum do zdjęć które które znalazłem w googlach do krótkiej prezentacji zachodzących faktów w bardzo uplastycznionej formie…



To wszystko to takie prymitywne mechanizmy działające wśród licealnej młodzieży na początkowych stadiach jej prymitywnego rozwoju. Na pewno je znacie. A jak nie wiecie to ja wam o nich powiem. Tego najbardziej będzie mi brakować w tym tygodniu. Relacja na żywo z doliny klaunów. Druga godzina lekcyjna wf. Poniedziałek. Sala gimnastyczna pod okiem Glacy, godzina 8.30 . Połowa męskiego towarzystwa właśnie osiąga moment  ekstazy w licytacji gorętszej, niż te znane nam z arabskich bazarów.



   Temat każdej z  imprez nie jest przecież nikomu obcy. Kto co gdzie i jak, kto co widział kto co wie? A kto nie wie, a udaje ten lama. Jakby to nie było z tego powodu, że sam nie mógł na nich być. "Przecież nie chodzi o to że mnie to boli, w ciągu ostatniego szalonego roku podobnych akcji od miałem od huja i jeszcze trochę." To poniżej godności. Jak już wszyscy jesteśmy hipokrytami, to chociaż nie udawajmy że nie jesteśmy. A tak to do końca posta będziemy obiektem beki narratora-obserwatora. Naprawdę! Gdybym chociaż sam tego nie robił...Ale jest wręcz przeciwnie! Bo właśnie najlepsze jest to, że jestem dokładnie taki sam, jak cała ta reszta z której teraz sobie ochoczo kpię. Może nawet gorszy. Można śmiało i całą dozą pewności siebie powiedzieć, że to obecny na klawiaturze kocioł przygania garnkowi. Szach mat. Dobra, zostawmy już to, zanim zrobi się niemiło. Miałem pisać o czymś dużo milszym, ale na ścieżce dedukcji dopada mnie ta refleksja i już musiałem się nią podzielić się ze światem. Ile osób do tej pory osób musiało mnie przez takie coś wziąć za kompletnego debila- sam nie wiem. Większość z nich pewnie wyciągnie z tego odpowiednie mniemanie o mnie i będzie je nosić w sobie bardzo długo. O ile nie po kres swoich dni.  Wybacz mój wizerunku.

sobota, listopada 22

Puls

   Cisza wokół mnie. Słyszę bicie serca. Tętno, raz, dwa, raz dwa… Chyba już po godzinie drugiej. Cały dom już dawno tonie w objęciach Morfeusza, nie słyszę żadnego, nawet najmniejszego szmeru, czy innego odgłosu. Na szczęście. Stan idealny. Można w końcu znaleźć chwilę by przemyśleć ostatnie 24 godziny ze swojego życia. Bądź też zrobić w końcu coś konkretnego - czegoś czego nie zrobisz od tak, w biały dzień. Taki dzień jak co dzień, dzień w którym co chwilę jesteś bombardowany  kolejnym milionem informacji…. Znajdź tu moment na jakąś głębszą konkluzję... Nie ma szans... Odtwarzacz mp3 który do tej pory leżał gdzieś w zasięgu mojej ręki, wrzucam daleko pod łóżko. Nie raz już na nim spałem. Nawyk.

 Impuls, wychodzę do kuchni, patrzę w elektroniczny zegar na kuchence, przecieram twarz, otwieram  i zamykam lodówkę, wyglądam przez okno. Witryny sklepów które na co dzień wabią kolorami i smakami, umilkły jakby nagle przestraszone. Te neonowe kapliczki konsumpcjonizmu, śpiące zazwyczaj niewiele dłużej niż przeciętny mieszkaniec mojego miasta, w końcu dały za wygraną i  ustąpiły niepokornie tlącym się ulicznym latarniom. Wiernym niczym te małe światełko przy tabernakulum.Noc własnie zwyciężyła z dniem, post z karnawałem, a zło nad dobrem... Czyżby? Wokół ani jednej żywej duszy, w okiennej panoramie nic się nie zmienia, wieje nudą i delikatnym wiatrem( zapomniałem domknąć okna). Wracam powoli do siebie i dyskretnym ruchem zamykam drzwi na klucz. Jestem sam, w końcu sam. Sam ze sobą. Otwieram balkon, wyciągam głęboko schowanego papierosa. Własnie skracam swoje życie o bodajże pięć minut…Ale czym jest te 300 sekund w skali świata, klimatu który stwarza ten papieros czy nawet mojej chwilowej przyjemności? Myślę o dziadku, który zmarł w wieku 65 lat na raka płuc. „Dziadek żył, tak jak chciał” powtarza babcia. Hmm.. Chyba skądś to znam.




   Po doszczętnym spaleniu 12 cm dowodu wyrzucam obrzydliwie żółtą pozostałość, przy okazji uderzając nią w metalową barierkę. Na całe szczęście ostatecznie grawitacja zwycięża ,a kiep wypada poza trapez mojego balkonu. Takie szczęście w nieszczęściu, sąsiadka rano znów uruchomi śledztwo w sprawie niedopałków na rabatkach. Młodzi sąsiedzi nade mną mają przerąbane... Tętno jak zwykle w takich momentach zaczyna raptownie skakać. Nikotyna krąży już w mojej krwi i niby mimochodem blokuje działanie kilkudziesięciu niezbędnych do mojego długiego i  szczęśliwego życia enzymów, których nazw nie byłbym w stanie po kimś powtórzyć. Cichy morderca. Bicie serca raz dwa trzy cztery raz dwa trzy cztery… Siedzę na parapecie, nogi zwisają w powietrzu. Ja i moje tętno .
 


   Rytm, które towarzyszy mi przez całe życie. Coś tak oczywiscie banalnego jak  mruganie oczami czy oddychanie. Coś co udowadnia mi każdego dnia rano, że jednak żyje i mam się dobrze. Naoczny świadek separacji mojego jestestwa od całej reszty świata. Czyli coś takiego jak punkt 3 art. 25 naszej chwalebnej konstytucji. Hmm, o ile wszystko jest stanem umysłu, jak to grał mój ulubiony artysta w czasach zanim ktoś go kupił, to owo tętno musi być tego umysłu obrazem, takim prompterem dla kodu kresek i kropek moich myśli. Kodu który potrafią odczytać jedynie wprawni gracze oraz te maszyny rysujące kreski podobne do EKG. Takie jak te na filmach szpiegowskich czy thrillerach. To one zaprawdę prawdę Ci powiedzą, zawodnik kłamie czy też nie? Dobra, jest czysty. Tętno już w normie, 120/80, mogę wracać do łóżka. A na kwietnik spada pierwsza kropla deszczu...